„Czuję się szczęśliwym człowiekiem”
Rozmowa z Zygmuntem „Muńkiem” Staszczykiem, liderem zespołu T.Love
W sobotę, 26 sierpnia, w ramach Dnia Babic 2023, odbył się koncert zespołu T.Love – legendy polskiej sceny rockowej. Wydarzenie miało miejsce na Polanie Dwóch Stawów w Zielonkach Parceli, gdzie odbywa się większość imprez plenerowych w Gminie Stare Babice. Bohaterów wieczoru zapowiedział ze sceny gospodarz – wójt gminy Sławomir Sumka. Zespół pojawił się na scenie po zachodzie słońca, w trakcie odtwarzanego utworu „Warszawa” w interpretacji Stanisławy Celińskiej. Zaczęli od „Deszczu” z ubiegłorocznej płyty „Hau! Hau!”, z której wykonali jeszcze 3 numery, w tym śpiewaną przez publiczność „Pochodnię”. W trakcie 1,5-godzinnego występu zagrali 20 kawałków. Dwa z nich, „To wychowanie” i „Autobusy i tramwaje” jeszcze z czasów T.Love Alternative. Był też „King”, „Bóg”, „Chłopaki nie płaczą” – muzycy mają z czego wybierać. Na bis: „I love you” i „Warszawa”. Licznie zgromadzona publiczność wychodziła usatysfakcjonowana.
Kilka dni wcześniej, we wtorek 22 sierpnia br., udało mi się porozmawiać z liderem zespołu – Muńkiem Staszczykiem, który jako jedyny jest w zespole od początku, czyli od roku 1982. Z uwagi na wypełniony koncertami (i nie tylko) terminarz – rozmawialiśmy telefonicznie. Pierwszy zaproponowany termin pokrywał się z meczem Legii, w drugim grał Raków, ale do meczu na szczęście było trochę czasu…
Wojciech Grzesik: – Interesujesz się nadal piłką nożną?
Muniek Staszczyk: – Jeżeli chodzi o sport, to najbardziej piłka. Dzisiaj mecz Rakowa, w czwartek Legii, obydwu drużynom kibicuję. Ale poza piłką jest jeszcze parę dyscyplin – tenis, lekkoatletyka…
Chodzisz jeszcze na mecze?
– Nie tak często, jak kiedyś, ale tak. Jak mój syn był młodszy – teraz ma 33 lata – sporo jeździliśmy razem. Byliśmy na Mistrzostwach Europy w Polsce i Austrii, Mistrzostwach Świata w Niemczech, meczach reprezentacji. Teraz chodzę rzadziej.
Jak znajdujesz szanse – dzisiejsze Rakowa i czwartkowe Legii?
– Jedna i druga trafiły na drużyny twarde, skandynawskie. Powiem szczerze, szanse Rakowa oceniam na 40:60, a Legii 50:50. Wiadomo, chciałbym, aby obydwa zespoły przeszły dalej – Raków ma charakter, Legia pokazała charakter. Jara mnie to, że polskie drużyny są na tym etapie. Myślałem, że będą trzy, ale tak to jest z tą polską piłką.
A reprezentacja? Nowy trener, wymiana pokoleniowa?
– Byłem zdecydowanie zwolennikiem pozostania Michniewicza. Wydaje mi się, że osiągnął dobry wynik, kilka spotkań było naprawdę ok., mecz ze Szwecją. Ale zrobiła się jakaś nagonka, kulis nie znam. Absolutnie nie skreślam Santosa, to doświadczony trener, z osiągami i absolutnie nie jestem za tym, żeby na niego szczuć czy pluć. Nie oglądałem tego tragicznego meczu z Mołdawią, bo grałem. Teraz nie ma innej opcji, tylko trzeba wygrywać. Wierzę, że zagramy na ME, gdyby tak się nie stało, obciach byłby straszny. Uważam, że w Polsce jest paranoja ze zmianami trenerów. Przykład Rakowa – Marek Papszun był od 3 ligi i prowadził zespół konsekwentnie, Legia w międzyczasie zmieniła nie wiem ilu trenerów. Taka tendencja – nie ma spokoju, szybko. To głupota polska. Tak, jak granie w zespole. Teraz jesteśmy naoliwieni koncertowo, ale zaczęliśmy grać od zeszłego roku i trochę nam zajęło, zanim wpadliśmy w nasz stary rytm. Kapela rockandrollowa to jak zespół piłkarski, każdy jest na swojej pozycji. Trener musi się zawodnikom przyjrzeć dłużej.
Od jakiegoś czasu mieszkasz we Włochach, wcześniej Szczęśliwice, Żoliborz. Jak się czujesz w tym miejscu?
– Mieszkałem właściwie we wszystkich dzielniach. Najpierw był Grochów – akademik Kickiego, potem Mokotów – ul. Batorego. Dość długo Żoliborz – moja żona jest stamtąd. Po Żoliborzu przeprowadziliśmy się na Szczęśliwice – ul. Włodarzewska, a potem kupiliśmy dom i już 16 lat mieszkamy we Włochach, z którymi nigdy wcześniej nie miałem żadnych związków. Pokochałem to miejsce. Żyje się tutaj spokojnie. Jesteś 7 km od centrum Warszawy, ale wyjeżdżasz na skrzyżowanie i jedziesz do Europy – Berlin, Amsterdam. Dzielnica ma swój lokalny klimat. Kolegowałem się z Markiem Nowakowskim – wspaniałym pisarzem, który stąd pochodził, mieszkał parę ulic ode mnie. Od niego dużo dowiedziałem się o starych Włochach. Kocham też cały czas Żoliborz, ale tutaj już taki azyl znaleźliśmy.
Jesteś osobą rozpoznawalną, przynajmniej przez część osób. Czy to wpływa na Ciebie, na relacje z ludźmi, sąsiadami?
– Ja zawsze byłem takim normalnym kolesiem, nigdy nie izolowałem się od ludzi. Tutaj jest taka lokalna społeczność, mamy fajnych sąsiadów z dwóch stron. Pamiętam, jak po powrocie ze szpitala dochodziłem do zdrowia (po wylewie w 2019 r.), dużo życzliwości dostałem od ludzi – na ulicy, w kościele, na poczcie, w sklepie – warzywniak, spożywczak, kiosk. Ci, co są, wiedzą, że tu mieszkam, ale nie tylko. W różnych miastach mnie rozpoznają i raczej jest to takie ciepłe. Nie odmawiam ludziom zdjęcia czy autografu, bo robi się to dla ludzi i co to za problem jest stanąć, kiedy komuś sprawia to wielką przyjemność. Na Żoliborzu też była taka lokalna społeczność. Wiesz, ja nie czuję się gwiazdą, choć dla ludzi mogę nią być. Pochodzę z Rakowa – robotniczej dzielnicy Częstochowy. Moja rodzina też jest raczej robotnicza. Kapela T.Love powstała w głębokiej komunie, 40 lat temu, wyrosła na muzyce punkowej i obnoszenie się, gwiazdorzenie, było obciachem – wtedy i dziś. To jest raczej przyjemne, że mnie ludzie, i to w bardzo różnym wieku, rozpoznają. To dla każdego artysty jest przyjemne.
Interesujesz się tym, co się w dzielnicy dzieje, byłeś zapraszany na jakieś spotkania?
– Z moim drugim zespołem – „Muniek i Przyjaciele”, zagraliśmy akustyczny koncert w parku przy stacji. Brałem udział w spotkaniu poświęconym twórczości Marka Nowakowskiego – była Jego córka, ludzie, którzy znają się na literaturze i ja, jako bliski kolega. Jak Marek jeszcze żył, przy szkole (podstawowej przy ulicy Cietrzewia, dawnej Parkowej), której Jego ojciec – Antoni Nowakowski był pierwszym dyrektorem powstała aleja Jego imienia. I Marek poprosił, żebym na otwarcie zagrał w szkole parę piosenek warszawskich.
Teraz dużo gracie. W tym tygodniu Sopot, Kraków, Stare Babice, Wawer. Czy po tylu latach odczuwasz jeszcze tremę przed wyjściem na scenę?
– Jak to się mówi, mam ogromną ilość wylatanych godzin w tym kotle. Skład, w którym teraz gramy to skład klasyczny. Nagraliśmy w nim płytę „King”, jedną z ważniejszych. Znamy się, jak łyse konie: Paweł Nazimek na basie, Sidney Polak – bębny, Jacek Perkowski i Janek Benedek – gitarzyści. Jesteśmy mega dorosłymi mężczyznami. Jak lekarze powiedzieli, że mogę wracać na scenę, zdecydowałem, że na 40-kę złożymy się w tym starym składzie i wystartowaliśmy w zeszłym roku, wydając album „Hau! Hau!”. Trema – to nie to. Minęło 5 lat, w show – biznesie musi się wszystko zmieniać. Byłem ciekawy, jak zostaniemy przyjęci, itd. Mamy tutaj status klasyka, więc chyba nie będzie tak źle? Ale taka lekka trema temu towarzyszyła. Nie samo wyjście na scenę, tylko powrót, pierwsze koncerty po wydaniu płyty, Stodoła. Teraz minęło półtora roku od naszego startu, i zespół jest jak taka naoliwiona maszyna, zagraliśmy w tej nowej edycji ok. 100 koncertów. Mamy tak, że musimy się rozegrać. Tremy już dawno nie mam, bo już tyle lat grania. Widzę, że mamy bardzo szeroką publiczność, ludzie przychodzą z dziećmi. To jest sukces dla zespołu – trwamy przez 4 dekady, żyjemy, gramy. Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział inaczej.
Jakie było przyjęcie płyty „Hau! Hau!”?
– Wielki sukces, bo w dzisiejszych czasach, kiedy króluje pop i hip-hop, jako stary zespół rockowy zrobić Złotą Płytę nie jest łatwo. Z wielką dumą odebraliśmy ją na Fryderykach. Mimo, że mamy ich trochę, ta była szczególnie ważna, bo wróciliśmy po latach. Generalnie płyty coraz trudniej się sprzedają – fizycznie i cyfrowo.
Mamy połowę fanów analogowych i połowę, młodszych, cyfrowych. Złota Płyta to 15 tys. nośników, sumuje się digital z fizykiem. Jestem szczęśliwy, że ten powrót się udał. Nad płytą pracowaliśmy 2 lata. Napisaliśmy ją z Jankiem Benedkiem – moim partnerem muzycznym, z którym stworzyliśmy już sporo piosenek, w tym najważniejsze: Warszawa i King. Potem mieliśmy długi rozwód, że tak powiem. Ja tak z Jankiem mam, że co jakiś czas mamy przerwę w pracy. Znamy się tyle lat, mamy dobrą chemię muzyczną. Nagrałem z nim dwie b. ważne płyty – „Pocisk miłości” i „King”, płytę solową „Muniek”, pojedyncze utwory na innych płytach – „Gnijący świat”, „Jazz nad Wisłą”. Można powiedzieć – kompozytor wiodący, ale do sukcesu T.Love przyczyniło się wielu chłopaków. Przez 40 lat miałem szczęście do dobrych partnerów. Najczęściej pracowałem z gitarzystami, ja jestem od wymyślania tekstów i bycia frontmanem. Jeśli nie grasz dobrze na żadnym instrumencie, musisz z kimś pisać.
Pierwszy raz widziałem T.Love na festiwalu w Jarocinie’84, ostatni raz w trakcie tegorocznego Jarocina. Trochę czasu upłynęło. Jak się czułeś na scenie wtedy, a jak w tym roku?
– Bardzo się ucieszyłem, że nas zaproszono. Zależało mi, żeby po latach tam zagrać. Oprócz koncertów, zwłaszcza w Stodole, które są dla mnie takie specjalne, Jarocin jest najważniejszy. Każdy koncert traktuję poważnie, ale w jakiś sposób czuję się dzieckiem Jarocina – niezliczone ilości razy tam graliśmy. Była taka pozytywna spina, nie trema. Wiem, że to już inny festiwal. Przyjeżdżają oldersi, pokolenie lat 60-tych, tak jak ja, ale dla mnie to wyjątkowe miejsce, może młodsi tego nie kumają. Udało się zagrać, mieliśmy b. dobre recenzje wśród naszych kumpli muzyków i publiczności. Zależało mi, żeby zebrać skład klasyczny, pokazać ludziom, że rock and roll żyje. Mamy dwóch zajebistych gitarzystów, którzy grają w takim stylu, jak mało kto w Polsce, postpunkowo – stonesowym. T.Love jest jednym z niewielu zespołów, który gra muzę na tej bazie. Grałem trochę z młodymi, nagraliśmy moją solową płytę – „Syn miasta” i było to dla mnie nowe doświadczenie. Nad płytą pracowałem jeszcze przed wylewem, a kończyłem ją w szpitalu. Producentem był Emade (Piotr Waglewski) – ciekawy chłopak, z zupełnie innej szkoły. Słyszałem produkcje, które robił z bratem czy ojcem (Bartosz Waglewski „Fisz” i Wojciech Waglewski – lider zespołu Voo Voo), podobały mi się i zdecydowałem się na niego. Bardzo fajni młodzi muzycy, dużo młodych ludzi wtedy poznałem. Niestety moja choroba spowodowała, że nigdy nie zagraliśmy na żywo koncertu, ani żadnego utworu z tej płyty. A zespół to zespół.
Na płytach nagraliście covery: Tiltu – „Foto”, „Ambicję” Kryzysu czy „Ty i tylko ty” Brygady Kryzys. Ten ostatni zaśpiewałeś gościnnie w Jarocinie z Tomkiem Lipińskim, który potem wystąpił z Wami w „Kingu”. Brygada Kryzys to Tomek Lipiński i Robert Brylewski. W 2017r. w Stodole, podczas pierwszego z trzech koncertów pożegnalnych T.Love, Robert Brylewski wystąpił po raz ostatni na scenie, zagrał z Wami na gitarze „Ambicję”.
– Robert b. często występował z nami jako gość specjalny. Najczęściej graliśmy „Ambicję”, „Armagedon”, czy „Wojnę w Babilonie”. Robert był w ogóle osobą specjalną w moim życiu. Gdyby nie on i Kryzys, to nie założyłbym T.Love. Najpierw byłem jego fanem, potem pracowaliśmy razem, zaprzyjaźniliśmy się. Poznaliśmy się w roku 1981 w Częstochowie, kiedy Kryzys przyjechał na 2 koncerty, a zespół Opozycja, z którym wtedy występowałem, był ich supportem. Wtedy poznałem „Magurę” – Maćka Góralskiego, z którym do dziś się kumpluję, Tomka Lipińskiego. Przyjechali w składzie, który się potem zamienił w Brygadę Kryzys. Poznawałem warszawską scenę punkową z różnych przegrywanych kaset i to był taki mój drogowskaz. Gdyby nie Robert, to bym nie wiedział co grać i czy w ogóle grać. Zawsze gdzieś był w mojej orbicie. Absolutnie mega ważny człowiek i muzyk.
Przez kilka lat mieliście próby w warszawskich Hybrydach, miejscu dla niektórych legendarnym?
– Hybrydy to była mekka, totalna historia polskiego rocka alternatywnego. W jednej małej salce próbował Dezerter, w drugiej Deuter, w trzeciej Izrael, w czwartej Kult, w piątej T.Love. Tutaj zaczynaliśmy, gdy zespół zaczął stacjonować w Warszawie. Po kilku latach przenieśliśmy się do Remontu. Dzisiaj powinno być tu muzeum.
A występ z Tomkiem Lipińskim w Jarocinie to była sytuacja spontaniczna, czy poprzedzona próbami?
– Z Tomkiem też znamy się długo. Spotkałem się z nim w tym roku przy okazji wydania starych nagrań Tiltu na winylu. Powiedział, że znowu zaczyna trochę grać koncerty i czy nie byłbym gościem na kilku z nich. – Spoko, Tomek, Twoim zawsze. Powstał pomysł Jarocina. Nasze zespoły miały grać tego samego dnia. On miał wystąpić u mnie, ja u niego, obydwaj za free. Jak przyjechałem do nich na Żoliborz, gdzie mieli próby, to był taki ogień! Tomek czy Kazik to kumple ze starych czasów, cały czas się kolegujemy, im się nie odmawia. Rozumiemy się w mig, ale próbę trzeba zrobić zawsze. Fajnie, że tak się wydarzyło w Jarocinie.
Gościnnie często pojawiasz się też na koncertach Pidżamy Porno?
– Grabaż to taki sam ziom, tylko trochę młodszy. Znamy się strasznie długo. Kiedyś był fanem T.Love, potem sam założył zespół – Ręce do Góry, następnie Pidżama Porno, z którym nagrał nasz stary kawałek „Outsider”. Odkopał go, ja nie pamiętałem, że taki był. Zrobił go fajnie, ja przypomniałem sobie tekst, który napisałem.
W tę sobotę będziecie grali w Starych Babicach. Na tutejszym cmentarzu w 2011 żegnany był „Stopa”(Piotr Żyżelewicz – perkusista Izraela, Voo Voo, Armii i wielu innych zespołów). Znaliście się, graliście na drugim koncercie dla niego – w Stodole. Jak go zapamiętałeś?
– W Hybrydach zawsze grał z różnymi kapelami. Jeszcze wtedy był w wojsku, przychodził do klubu w moro. Znam go właściwie od początku. To był taki b. ciepły człowiek. Straszne było to jego odejście (na skutek wylewu, którego doznał kilka tygodni wcześniej). Może nie byliśmy bardzo blisko ze sobą, ale w tej całej punkerskiej atmosferze Stopa był taki kochany i łagodny. Uwielbiały go te największe zakapiory. I świetny muzyk.
Na płycie „Old is Gold” z 2012 r. w utworze „Skomplikowany (nowy świat)” wyrażasz swój stosunek do Facebooka. Masz już konto na Fb?
– Fb używam, nawet nie ja, tylko zespół. Do dziś nie jestem na Fb, zresztą to już teraz przestarzała forma. Nie mam żadnych Instagramów, Tik-Toków. Kiedyś mi kumpel dla jaj założył konto: Jan Kowalski, ale nawet tego nie odczytuję. Nie korzystam, ale nie dlatego, że uważam to za jakąś głupotę. Cały świat się wokół Fb zakręcił, komunikacja się ułatwiła. Natomiast nie jestem cyfrowy w ogóle, co mi też czasami przeszkadza. Już nawet nie nadążam, tak wszystko szybko gna. W samochodzie mam odtwarzacz CD, jak piszę tekst do nowej piosenki, to muszę mieć pomysł zgrany na CD, nie potrafię pracować z USB. Słucham z boomboxa. Więc jestem bardzo staroświecki.
Czyli jakbyś miał wybrać między CD, winylem, kasetą czy streamingiem – to byłaby płyta CD?
– Najwięcej mam CD-ków. Winyli też sporo. Teraz wszystko się zmieniło. W Polsce i na zachodzie jest b. mało sklepów z płytami. Niedawno graliśmy w Londynie – zerówka. U nas też nie ma ich za dużo. Świat, w tym i komunikatory, musi się zmieniać. Jestem w tej kwestii nie tyle sentymentalny, co zawsze kupowałem płyty. Bardziej CD. Winyl szanuję, ale nie jestem aż takim audiofilem. Streaming? Miałem przez jakiś czas Tidala, ale go nie używałem. Kiedyś łykałem nowości, teraz mniej to śledzę. Może już starość? Nie wiem, o co chodzi.
Jakie masz plany – z T.Lovem, czy Twoim drugim projektem – Muniek i Przyjaciele?
– Muniek i Przyjaciele to taki oddech. Gramy kameralnie, akustycznie. Co mnie bardzo dużo nauczyło – śpiewanie bez całego anturażu rockowego, bez świateł, scenografii, czadu. Wychodzę na scenę z 2 kolesiami, tylko 2 gitary i harmonijka ustna. Taki wczesny folk, wczesny Dylan. Gramy materiał z moich solowych płyt, T.Love, Szwagierkolaska. Zespół będzie sobie istniał drugotorowo, Lubię tych moich chłopaków. Cezar (Cezariusz Kosman) grał 10 lat na ulicy, jest ziomem, który zna życie. Janek (Pęczak) grał ze mną w T.Love. Jeździmy małym busikiem, jest cicho, spokojnie. Nie chcę tego kończyć, bo to jest fajna sytuacja. T.Love to inna jazda. Band bardzo mocnych osobowości, 6 facetów. Jak powrót odpalił, to nie po to, by sobie pograć rok i skończyć. Mamy w planie zacząć od jesieni z Jankiem Benedkiem pracę nad nowymi piosenkami. Chcemy nagrać płytę rockandrollową. „Hau! Hau!”jest płytą pop-rockową, pomostem między nowym brzmieniem, a korzeniem T.Love. Chcę, żebyśmy nagrali płytę szorstką, bardziej gitarową, album, który byłby kwintesencją takich płyt jak „Prymityw”, „Pocisk miłości” i „King”.Wydać ją na jesieni przyszłego roku, wtedy pojechać znowu w trasę, itd. Nie spieszymy się, bo co nagle to po diable. Zespół gra, koncertuje. A „Muniek i Przyjaciele” będzie sobie istniał. Gramy w teatrach, domach kultury, na powietrzu. Lubię to. Jak śpiewasz tylko z takim małym akompaniamentem, to się b. dużo uczysz.
Jak doświadczenie zdrowotne, wylew, zmieniło Twoje patrzenie na świat?
– Nikomu nie życzę takiej sytuacji. I jeżeli można z choroby wyciągnąć coś pozytywnego to to, że jest wielką nauką wszystkiego – empatii, pokory. Ja nigdy wcześniej nie byłem w szpitalu, a jak już, to mogłem wylądować zupełnie gdzie indziej. Na pewno palec boży pokazał mi: Chłopaku, musisz trochę wyluzować. Nie badałem się, nie dbałem o swoje zdrowie, wydawało mi się, że jest wszystko ok. Przyczyną wylewu było nieleczone przez lata nadciśnienie. Wiadomo, były też używki, alkohol. Teraz, jak w książce, biorę mnóstwo lekarstw na nadciśnienie i tak będzie do końca. Zaproszono mnie nawet do udziału w kampanii społecznej – „Zmierz się ze swoim ciśnieniem”, która ma ruszyć jesienią. Dużo ludzi o to nie dba. U mnie stwierdzono to bardzo dawno, pobrałem trochę proszków, poprawiło się i olałem. To jest wielka nauka. I w Londynie, i w Warszawie na Sobieskiego dostałem od ludzi mnóstwo miłości, kibicowali mi, byli ze mną. Widziałem też dużo cierpienia, ludzi młodych na wózkach. Nabierasz ogromnego dystansu, choć już wcześniej miałem, do tzw. kariery, do zjawiska takiego jak T.Love, do wszystkiego. Mam totalny luz, ale nie taki, że czuję się lepszy od innych. To jest może dziwne, ale czuję się szczęśliwym człowiekiem. Nie mówię, że wcześniej nie byłem spełniony, ale bardziej ściśnieniowany na to, by pokonywać następne cele. Teraz jestem bardziej wyluzowany, przyjmuję to, co daje los, wszystko traktuję jako dar, rzeczy negatywne i pozytywne. I spokój taki. Byłem zawsze otwarty, ale choroba, to, że wróciłem do żywych, miłość od ludzi – wiem, że każdemu człowiekowi trzeba poświecić chwilę. Wróciłem teraz z festiwalu w Sopocie, młodzi muzycy, których nie znam podchodzili do mnie – Życzymy Panu zdrowia. Byli też ludzie z mojej generacji, ze starych kapel – Ty zawsze wychodzisz do ludzi, z każdym przybijasz piątki, robisz sobie zdjęcia, rozmawiasz. Ludzie zdziwieni, bo teraz świat jest bardziej celebrycki. Więcej zwracam uwagę na ludzi, nie jestem w kokonie, choć był moment, że mi odwaliło. Ogromny spokój. Gdzie mogę publicznie, to mówię, żeby kontrolować swoje ciśnienie, bo to jest cichy zabójca. Tak samo było ze mną, a teraz znam więcej lekarzy niż muzyków. Bałem się badać, nie chciałem, a teraz jestem przebadany na wylot. Tak to wygląda.
Dzięki za poświęcony czas!
Rozmawiał (oraz dopisywał w nawiasach)
Wojciech Grzesik
Zdjęcia z koncertu: 26 sierpnia 2023 r. – Dzień Babic, Zielonki Parcele