KulturaURSUS

Wokół metalu i nie tylko – spotkanie z Jarosławem Szubrychtem

W środę, 10 stycznia, w Oddziale „Czechowice” Biblioteki Publicznej im. W.J. Grabskiego w dzielnicy Ursus odbyło się spotkanie z dziennikarzem, autorem książek, tłumaczem i emerytowanym (jak został przedstawiony) wokalistą metalowego zespołu Lux Occulta – Jarosławem Szubrychtem.

Pierwotnie wydarzenie było zaplanowane 13 grudnia, jednak choroba gościa wymusiła zmianę terminu. Wtedy, mimo zamieszczonej na Fb informacji o przesunięciu, przyszło 16 osób. W styczniu salka, w której odbywało się spotkanie, była wypełniona zainteresowanymi twórczością i aktywnością bohatera wieczoru. Punktem wyjścia była, wydana w roku 2022, książka „Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu”. Gość został powitany brawami, przy dźwiękach „Seasons In The Abyss” zespołu Slayer. Z boku, na zawieszonym ekranie, cały czas były pokazywane zdjęcia zespołów metalowych, od lat 80-tych po dziś, to efekt pracy inicjatorów i prowadzących spotkanie pracowników Biblioteki – Kamila Dąbrowskiego i Michała Gliszczyńskiego, którzy w tematyce metalu czuli się jak ryby w wodzie.

Gość opowiadał barwnie i wyczerpująco. Na początek odniósł się do pogłosek, że ten gatunek muzyki ma się w Polsce źle. – Metal ma się doskonale. To chyba potwierdza liczba 386 zespołów, które wysłały swoje płyty na konkurs „Road to Mystic”. Z tego grona zostanie wyłoniony jeden (być może uda się, tak jak w ubiegłym roku, znaleźć miejsce dla dwóch), który wystąpi na scenie Mystic Festival 2024 – największego metalowego festiwalu w Polsce. Większość to zespoły młode, coraz częściej w wieku licealnym. W Polsce coraz więcej zespołów gra metal. Po dobrej dekadzie odwrotu od muzyki gitarowej, kiedy językiem młodych ludzi był przede wszystkim rap, obecnie jest coraz więcej, tak słuchających, jak i grających muzykę gitarową, i właśnie przede wszystkim metal. Na koncertach są z jednej strony ludzie w sile wieku, tacy jak ja, z drugiej młoda publiczność, bardziej zróżnicowana – jest dużo więcej dziewczyn, niż kiedyś.

Początki – wybory. – Miałem 12–13 lat, kiedy zaczynałem słuchać muzyki z poczuciem, że to jest moje. Te wybory były środowiskowe. Kolega z bloku był metalowcem, miał dużo ciekawych płyt i słuchaliśmy tego. W Dukli (skąd Jarosław Szubrycht pochodzi) byli sami metalowcy, 2 punków – serdecznych kolegów, 1 skinhead, 1 cure’owiec, 1 depesz. Wiem, że w takich miasteczkach jak moje metal przeważał, szczególnie na południu i wschodzie. Na zachodzie było więcej punkowych i reggae’owych sytuacji. Metal nie tylko ratował nam życie, ale też i urządzał, nie tylko tym, którzy zostali muzykami. Kształtował zainteresowania, zdolności organizacyjne, bardzo wielu zaprowadził na studia historyczne czy językowe.

Odejście i powrót – z metalu się nie wyrasta. – Chyba trochę przedawkowałem ten metal. W wieku nastoletnim była to pasja, odnalezienie się w grupie. Nikt wtedy nie jest na tyle mocny, żeby być samotnym w swoich wyborach. Kiedy odrzuca się główne propozycje rozwoju czy drogi przez życie, trzeba poszukać sobie własnej grupy. I ten metal był czymś takim. To była taka rodzina ponad więzami i przynależnością geograficzną. Później ta droga była już trochę inna, zaczął się zespół, własny fanzin. Potem były magazyny o metalu, wylądowałem w wytwórni Mystic Production (nie pracuję tam już od 20 lat), która wydawała i dystrybuowała materiały metalowe (teraz jej wachlarz jest b. szeroki). Miałem metal 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu – i było super. Ale w pewnym momencie przyszło zmęczenie. Pojawiały się płyty, zespoły, ale już to wcześniej słyszałem. A to, co poza tym nurtem, było dla mnie nowe. Zanurkowałem w te rzeczy i byłem szczęśliwy, że je odkrywam. Na parę lat straciłem z oczu bieżące sprawy związane z metalem. Nadal słuchałem swoich ulubionych wykonawców, ale wziąłem rozbrat ze sceną. Kiedy wróciłem, pojawiło się nowe pokolenie, z nowymi artystycznymi pomysłami. Ponownie głębiej się w metal zanurzyłem, ale nigdy tak, jak wcześniej, nie na wszystkich frontach. Nie sprawdzałem kompulsywnie nowości, nie wróciłem też do aktywności scenicznej.

Początki pasji – zdobywanie nagrań. – Koledzy z bloku, wtyczka stereo i przegrywanie muzyki. Było też radio, w którym do uchwalenia ustawy o prawie autorskim (4 lutego 1994r.) prezentowano całe płyty. Potem metal przestano w radio puszczać, zaczął być uważany za odrażający i ideologicznie podejrzany. Były pirackie wydawnictwa kasetowe – jeździłem do Krosna ze swoim kieszonkowym i przywoziłem po 20 kaset, wydawano nawet piwnice undergroundu, za grosze. Nagrywaliśmy teledyski z MTV (Headbangers Ball). Odkryliśmy z kolegami analogową sieć komunikacyjną, pisaliśmy listy z całym światem, przesyłaliśmy sobie nagrania. Stworzyliśmy imperium: niezależny obieg fonograficzny, medialny, dystrybucyjny. Podczas pandemii ten niezależny obieg dystrybucyjny pozostał nietknięty.

Metal w rezerwacie Navajo. – Na spotkaniach pojawia się pytanie, czy wierzę, że metal może mieć siłę kulturotwórczą czy rewolucyjną. Z przekonaniem mówię, że u nas już nie. Mogą powstawać nowe zespoły i nagrywać wspaniałe rzeczy, ale ta rewolucja już się wydarzyła, to jest oswojone. Ale są takie miejsca. W samym rezerwacie Indian Navajo działa blisko 100 zespołów metalowych, obok żyją Apacze – też mają zespoły. Metal jest tam teraz najważniejszym nurtem muzycznym. Zacząłem się tym interesować – czytać, słuchać, umawiać na wywiady na Zoomie, a w końcu pojechałem. Spędziłem 3 tygodnie w rezerwatach w Arizonie i Nowym Meksyku, poznałem fantastycznych ludzi, widziałem na scenie ponad 30 zespołów, bywałem na próbach. Oni grają metal, bo to jest jedyne co mają, nie myślą o karierze, biznesie. Jakbym się cofnął do Dukli w latach 80-tych. Będzie z tego książka, pewnie jeszcze w tym roku.

Numer 1 w polskim metalu. – Musiałbym wybrać między Katem a Vaderem. Ale Kat był chyba takim najważniejszym, bo formacyjnym. W swoich czasach była to fantastyczna muzyka, nie wykorzystali jednak tego, co mieli. Taka bardzo polska kariera – „Miałeś chamie złoty róg” – zgubili go i zepsuli.

Czego szukają młode składy, jeśli chodzi o przekaz. – Różnie. Najłatwiej jest wejść w metalowy kanon. Jest zestaw tematów, a nawet gotowych wyrażeń, słów i zdań, które można dowolnie sortować. Ale jest dużo nowych wątków, często przez moich rówieśników wyśmiewanych, ale ja bym nie rechotał teraz. To wątki feministyczne, ekologiczne, antykapitalistyczne.

Czy z perspektywy doświadczenia z „Gazetą Magnetofonową” (2015–2020 – magazyn o polskiej muzyce, którego Jarosław Szubrycht był twórcą i redaktorem naczelnym) można utrzymać tytuł muzyczny na rynku? – Z perspektywy „GM” to nie, ale „Noise’a” tak. To nie ma żadnego ekonomicznego sensu. Jeśli redakcję i czytelników łączy zajawka – to można. I fajnie, jeśli redaktorzy nie muszą do tego dokładać. Jest to trudne globalnie, bo papier ma problemy. Ale w Polsce jest trudniej niż gdzie indziej. To kwestia edukacji do kultury. W Wielkiej Brytanii, Stanach, Skandynawii czy Czechach ludzie mają potrzebę czytania o muzyce, literaturze, kinie itd. U nas niestety ta edukacja leży i kwiczy od dekad. Nie tylko ostatnia ekipa polityczna, ale i poprzednie, na różne sposoby ją dobijają i niszczą. Wymyślono sobie, że kultura ma się sama wyżywić wg. praw rynkowych, co przyniosło straszne skutki. Polska stała się pustynią kulturalną. Kto ma szczęście urodzić się w domu, w którym się czyta i słucha muzyki, to będzie czytał i słuchał muzyki. – wie, że stamtąd się czerpie pewne wartości. Ale ludzie, którzy tego nie mają, nie mają skąd wziąć. Pod tym względem późny PRL był dużo lepszy, bo były miejsca, gdzie ja, w tej Dukli, mogłem dotrzeć do tego. Teraz wszyscy mają internet, ale wiadomo, czego młody człowiek tam szuka. Gazety to zajawka, nie ma to żadnego sensu. A pandemia dobiła mnie na amen.

Jak ogarnąć dzisiejszy wysyp muzyki? – Rozumowo, już jakiś czas temu pogodziłem się z tym, że nie ogarnę. Emocjonalnie jeszcze nie do końca to przepracowałem, szczególnie, że to mój zawód. Obecnie największym problemem związanym z kulturą jest nadprodukcja, co jest fajne, bo ludzie mają możliwość swobodnej artystycznej ekspresji, ale problem polega na tym, że dystrybucja się spłaszczyła. Kiedyś było dużo schodków. Pierwszy taki, że, jak zaczęliśmy grać, to musieliśmy dokonać wysiłku, żeby nas wpuszczono na scenę lokalnego domu kultury, następny – żeby nas zaproszono do Krosna itd. Trzeba było pracować, żeby po tych schodkach wchodzić. Jedni mieli więcej samozaparcia i szczęścia, inni mniej, i ta droga nie zawsze była sprawiedliwa. A odbiorca otrzymywał zweryfikowaną po drodze ofertę. Dzisiaj nie ma takiej możliwości, żeby ogarnąć nawet 10% premier. Dotyczy to nie tylko muzyki. To jest spłaszczone, jest tylko jeden stopień. Np. na Spotify wszyscy wrzucają, cokolwiek wypocą, i większość tego jest absolutnie niesłuchalna. Problemem dla odbiorców jest, jak się w tym oceanie odnaleźć. I ludzie zazwyczaj poddają się, nie szukają, słuchają tego co znają. Nie widzę żadnego rozwiązania tego problemu.

Pytania, tak od prowadzących, jak i z sali, dotyczyły też rewolucji blackmetalowej, przemocy w metalu, w tym krojenia, niechęci części starszych słuchaczy do tego, co ich ulubieni wykonawcy nagrywają obecnie oraz możliwości zakupu płyt zespołu Lux Occulta (na razie jest szansa, że pojawią się w streamingu). Półtoragodzinne spotkanie minęło szybko, po jego zakończeniu był czas na wpisy do książek i pamiątkowe zdjęcia z zaproszonym gościem. Organizatorzy mają w planach kolejne tego typu spotkania, warto więc śledzić stronę Biblioteki Publicznej w Ursusie.

Notował Wojciech Grzesik

Fot. Jacek Sulewski

MS 01/2024, 25 stycznia 2024