Zawsze jest potrzebna energia ze strony publiczności
Z Andrzejem „Kozakiem” Kozakiewiczem – współzałożycielem zespołów „Pidżama Porno” i „Strachy Na Lachy” oraz liderem formacji „Świat Czarownic” – rozmawia Wojciech Grzesik
W ostatnim numerze „Mocnych Stron” pojawiła się krótka relacja z Powiatowego Eko-Pikniku (organizowanego przez powiat Warszawski Zachodni), który odbył się w niedzielę, 25 sierpnia, w miejscowości Kampinos, 30 km od Warszawy. Wśród przygotowanych atrakcji były m.in. koncerty zespołów Strachy Na Lachy i Kult, które zazwyczaj gromadzą liczną publiczność. Nie inaczej było i tym razem.
Zjechało sporo ludzi z bliska i daleka, dla których organizatorzy przygotowali kilka bezpłatnych parkingów. Energetyczne koncerty i wzajemny przepływ energii – obie strony były usatysfakcjonowane. Przy nadarzającej się okazji udało się nam namówić na rozmowę współzałożyciela i gitarzystę Strachów Na Lachy – Andrzeja Kozakiewicza, zwanego „Kozakiem”, którego postać pojawia się w tekście piosenki „Piła Tango”, chyba najbardziej znanego i oczekiwanego na koncertach utworu grupy.
Ten utwór grany jest zazwyczaj jako jeden z bisów, ale czy zdarzyło się Wam rozpocząć od niego koncert?
Andrzej Kozakiewicz: – Wyszło fajnie i już nikt nie krzyczał tego tytułu. Ale stwierdziliśmy, że jednak trzeba zostawić go na później, nie do końca nadaje się na początek. Koncert powinien się rozwijać, iść do góry – na dół – do góry. Żeby cały czas coś się działo.
Podczas koncertu w Kampinosie ludzie znali i śpiewali Wasze piosenki, zaskoczyło to Was?
– Trochę zaskoczyło, ale mamy to szczęście, że kiedy gramy na takich imprezach, organizowanych na świeżym powietrzu, to pojawia się dużo ludzi, którzy nas znają. Czasem, szczególnie w mniejszych miejscowościach, masz prawo oczekiwać, że ludzie przyjdą dlatego, że jest koncert, a nie dlatego, że gra dany zespół. A tu się okazuje, że znają piosenki, i to jest bardzo fajne. Nie jesteśmy zespołem, który wyskakuje z każdej lodówki. Jakoś w mediach nie funkcjonujemy. Mamy swoją publiczność, która się zmienia, przychodzi coraz więcej ludzi młodych. To świadczy o tym, że trafiamy do nowych odbiorców, ludzi, którzy czegoś szukają.
A widujecie na koncertach Waszych rówieśników?
– Tak, nawet starsi od nas się trafiają. To jest świetne. Od lat 80-tych Polacy nauczyli się, że koncert, muzyka – to fajna rzecz. Bardzo dużo zależy od publiczności. Zawsze potrzebny jest przepływ energii z jej strony, bo to pomaga i wtedy ty dajesz z siebie więcej. Stojąc na scenie spinasz się, żeby zagrać jak najlepiej. Nawet jeśli jesteś chory, to nikogo to nie interesuje, i tak masz wykrzesać z siebie jakąś energię. Ludzie, którzy przychodzą na koncerty – za to płacą. Nawet jak masz zagrać za złotówkę, to zagraj za tę złotówkę. To jest odpowiedzialność i szacunek, wobec tych, którzy przychodzą na koncerty.
Nie macie problemu z frekwencją w obydwu składach?
– Nie mamy, może przez tą odpowiedzialność. Nie odpuszczamy, nikt nie jest narąbany, czego jestem przeciwnikiem. Nigdy nie chciałem zobaczyć na scenie pijanych muzyków. Jest to brak szacunku dla mnie, dlatego też nigdy takie rzeczy się u nas nie zdarzały. Masz wejść i pokazać energię, a nie siebie jako narąbanego rockendrolowca. Takie mam podejście.
W Warszawie, jeśli gracie pod dachem, to tylko w Palladium. Podobno otwieraliście to miejsce?
– Dokładnie tak było, byliśmy pierwszym zespołem, który otworzył cykl koncertów w Palladium. Wcześniej współpracowaliśmy z Fundacją „Universitatis Varsoviensis” przy koncertach plenerowych, Palladium przeszło w ich władanie i sami zaproponowali, o ile pamiętam. Lubimy tam grać. Po pierwsze wszystko jest świetnie zorganizowane, po drugie – to jest taka sala dla nas. Wchodzi tam 1500–1600 osób i fajnie nam się gra. Jest też salą bardzo dobrą akustycznie. Przez to, że wcześniej było tam kino – jest zupełnie inne wygłuszenie ścian, dźwięk się od nich nie odbija. I jest fajna przestrzeń do słuchania.
Na koncerty jeździcie stałą ekipą techniczną?
– Warto mieć stałą ekipę, bo zna ciebie, kawałki i wie czego potrzeba. To duże ułatwienie. Jestem też zdania, że pracując dla nas, pracują też dla siebie, i wtedy wszystko ładnie gra. Głównym akustykiem Pidżamy jest teraz klawiszowiec Strachów (Łukasz Sokołowski). Ma własne studio, ostatnią płytę PP nagrywaliśmy u niego. Jest dobrym technikiem, współpracowało mi się z nim rewelacyjnie. Na koncerty wozimy swój sprzęt. Wzmacniacze też. To duże ułatwienie dla klubu, bo nie musi szukać. My znamy swój sprzęt, wiemy, jak go ustawić, jak powinien grać. Wtedy wszystko jest sprawniejsze.
Na niektórych koncertach wasz bębniarz (Rafał Piotrowiak – „Kuzyn”) jest obstawiony ściankami z plexi…
– Żeby nam uszu nie urwało. To trochę moja wina. Na początku PP strasznie chciałem, żeby miał uderzenie. Męczyłem go, aż w końcu ma – totalne, z tym, że zaczęło nam to przeszkadzać. Gra za głośno. Na dużych koncertach tego nie robimy, dźwięk nie jest stłumiony. Ale w normalnych pomieszczeniach zawsze go obstawimy.
Używacie na scenie jakiś zatyczek do uszu?
– Używamy słuchawek dousznych, które nie dość, że wygłuszają wszystkie niepotrzebne rzeczy z zewnątrz, to jeszcze dzięki ich kształtowi dźwięk masz jak z płyty. A przy okazji jest ciszej. Musimy szanować swoje uszy – to konsekwencja pracy, którą robisz.
Głównym twórcą w obydwu zespołach jest Grabaż (Krzysztof Grabowski). Czy masz niedosyt komponowania?
– Nie mam, bo zajmuję się aranżacją. Krzysiek przynosi na próbę nowy kawałek i trzeba go porozbierać i poukładać – jak ma grać jedna i druga gitara, brzmieć perkusja. Basiście (Longin Bartkowiak) nigdy nie musiałem niczego pokazywać, bo wiedział jak. Jak sam zajmujesz się aranżacją, szczególnie w studio, to poświęcasz na to dużo czasu. Komponuję sobie cały czas, różne rzeczy, żeby ćwiczyć wyobraźnię. Może zrobię coś kiedyś zupełnie własnego.
Cofnijmy się w czasie. Pidżama istnieje od 1987 r. Twoje pierwsze spotkanie muzyczne z Grabażem?
– To się pojawiło, jak byliśmy na studiach. W Pile wiedzieliśmy, kto jest kto, ale nie kumplowaliśmy się. On jest rok starszy, poszedł wcześniej na studia do Poznania, potem poszedłem i ja. Tam też mijaliśmy się w różnych momentach. Na pierwszym roku założyłem z kumplem i jego bratem zespół Kurwicha. Grabaż to zauważył, spodobał mu się mój sposób grania. Zawsze wołałem grać tak ogniskowo, normalnie, po ludzku, nie bawić się w szukanie dźwięków po całym gryfie. Zaproponował, że widziałby mnie w swoim zespole, który zakłada. Szukaliśmy nazwy. On wymyślił Pidżamę, nie piżamę. To tylko jedno słowo. Stwierdziłem, że jakoś mało i dodałem nazwę Porno. Nie pomagało to nam na początku, szczególnie słowo „porno”, ale stwierdziliśmy, że zostawiamy. Pierwsze próby w akademiku, na czym się dało. Zaanektowaliśmy kuchnię, co część mieszkańców akademika „Zbyszko” miało nam za złe. Tak powstawały pierwsze kawałki PP, tylko na gitarkach. Potem się pojawił klub „Słońce”, niedaleko akademików, na pieszo można było dojść. Tam mogliśmy odważniej podchodzić do wszystkiego i grać na instrumentach, które były. Gitary mieliśmy swoje, ale perkusja, wzmacniacze. Na początku trudno było znaleźć basistę i ja nim zostałem. Zbudowałem sobie gitarę basową i na niej grałem. Nie było mnie stać na kupienie normalnej. To były czasy gotowania strun, żeby przedłużyć ich żywotność, która i tak nie była za długa, A struny były drogie. Byliśmy wtedy związani ze sceną niezależną, domy kultury miały nas gdzieś z taką muzą.
W roku 1990 zniechęcony Grabaż odszedł, były ze dwie próby z innym wokalistą…
– Ale stwierdziłem, że to nie ma sensu. Wróciłem do Piły i tam powstał Świat Czarownic.
Po reaktywacji w 1995 jeden z pierwszych koncertów zagraliście w warszawskiej Tęczy na imprezie Art Zine Show, organizowanej przez Pawła Dunina – Wąsowicza.
– Był bodźcem do reaktywacji, namawiał Grabaża, żeby PP wróciła. Potem Grabaż namówił mnie. Za pierwszym razem odszedłem, stwierdziłem, że mam teraz inny zespół, który wtedy grał dość dużo. Sama idea, żeby zespół wrócił była ok., ale nie czułem podstawowej chemii z nowymi ludźmi – gitarzystą i basistą. Nie chciałem. Ale po jakimś czasie Grabaż znów przyjechał do mnie do Piły i namówił, żebym spróbował jeszcze raz. Wróciłem, i tak zostało.
Po powrocie zaczęliście stopniowo zyskiwać na popularności. Ukazywały się Wasze płyty, coraz więcej i dla większej liczby osób graliście. Od 1997 r. organizujecie koncerty urodzinowe – skąd pomysł?
– Na początku była to jednorazowa akcja, chcieliśmy zagrać taki jeden koncert w roku, nazywający się koncertem urodzinowym. Chodziło o to, by zapraszać różnych gości. Takich, na których mamy ochotę, z którymi chcielibyśmy współpracować. Bardzo jestem zadowolony z gości, którzy się u nas pojawiają. Bo czasem nie miałbym takiej możliwości spotkać się z nimi na scenie grając w tym samym czasie i razem. Z drugiej strony każdy gość wnosi coś swojego – głos, osobowość. Na początku próbowaliśmy robić kawałek danego gościa, ale potem stwierdziliśmy, że to są nasze urodziny, skoro zapraszamy gościa, to niech on zinterpretuje nasz kawałek. To fajne moim zdaniem.
Była Pidżama, pojawiły się Strachy…
– Zespół powstał w bardzo fajny sposób. W momencie nagrywania „Marchfii w butonierce” w studio SP Records, siadaliśmy sobie z Grabażem wieczorami, pojawiali się goście, których zapraszaliśmy do płyty, i było wieczorne jamowanie. Siedzieliśmy w kuchni i graliśmy. Inaczej, zupełnie niepidżamowo. Później, wracając z Grabażem po jednej z sesji, zaczęliśmy gadać sobie o muzyce, że trochę inne rzeczy zaczęły nas interesować, szczególnie Manu Chao. Byliśmy trochę zmęczeni Pidżamą. Obydwaj mieliśmy ochotę, żeby pograć trochę lżej. Zabawowo, folkowo, tak w stronę irlandzką. Tak sobie gadaliśmy, gadaliśmy, aż stwierdziliśmy – spróbujmy. To się wydarzyło w pociągu relacji Warszawa – Poznań
Skąd muzycy?
– Ja znałem muzyków w Pile, którzy grali po różnych zespołach, najbardziej Lo – czyli Longina Bartkowiaka i już wiedziałem, że mamy basistę. Wiedziałem, że jest świetnym muzykiem, i do tej pory tak twierdzę. Bardzo podobał mi się jego pomysł na granie na basie i szybkość łapania grania. Lubię pracować z ludźmi, którzy w muzyce szybko się odnajdują. A że Lo grał z Mańkiem (Mariusz Nalepa) w innym zespole, więc i on pojawił się jako człowiek na przeszkadzajkach. Pierwsze Strachy to były 3 gitary akustyczne: ja i Grabowski na gitarach, Longin na basowej i Maniek, czyli Mariusz Nalepa na kongach i na wszystkim, co przeszkadzało. Potem zaczęliśmy mieć dość akustyki, trzeba było znaleźć perkusistę. Najprostszą rzeczą było wzięcie Rafała, czyli perkusisty PP. To człowiek, któremu nie musisz dużo mówić, żeby się pojawił w zespole, a jak już go zaprosisz, to jest i gra. Nie jest problemowy, jeśli chodzi o uczestniczenie w zespole. Był perkusista, pomyśleliśmy o klawiszach. Pojawił się Sebastian Czajkowski, po jakimś czasie doszedł Arek Rejda na akordeonie i trąbce. Kiedy stwierdziliśmy, że nie chcemy już współpracować z Sebastianem, Arek zaczął dodatkowo grać na instrumentach klawiszowych. Po któreś z płyt Arek stwierdził, że nie daje rady, nie ma czasu i odszedł. Doszedł do nas Tomasz Horn, czyli Tomek Rożek. A kiedy i on odszedł, przyszedł Łukasz Sokołowski, który zajmował się światłami przy SNL i PP. Wiedziałem, że gra na klawiszach, ma studio. Po co daleko szukać, jak ktoś jest pod ręką. Jest klawiszowcem w SNL, a jak odszedł nasz akustyk PP i SNL, to został akustykiem w Pidżamie. Z kolei w Strachach jest nasz dobry kumpel, który wcześniej też z nami jeździł jako akustyk – Sergiusz Supron. Do oświetlenia znaleźliśmy kogoś innego.
Pierwsza płyta została wydana jako Grabaż i Strachy Na Lachy – to pomogło?
– Jak każdy początkujący zespół najpierw musisz publiczność do siebie przekonać, czyli grać dużo małych koncertów, ale o ile pamiętam, jakoś szybko ludzie nam zaufali. Mamy to szczęście, że na obydwa zespoły ludzie przychodzą. Czasem jest to dla nas niespodziane, wydaje nam się, że przyjdzie mniej, bo nowe miejsce, a potem okazuje się, że nie mieliśmy racji. Na samym początku co niektórzy kręcili nosami – Eee, druga Pidżama, ale w końcu przekonali się, że są to dwa odmienne byty. Faktycznie, poza dwoma wyjątkami, ludzie ci sami.
Inaczej się ustawiacie na scenie?
– Stajemy inaczej. Na PP, patrząc od strony widza, ja i Lo jesteśmy po stronie lewej, a na SNL po prawej. No i Grabaż na koncertach Pidżamy ma na głowie szapoklak.
W międzyczasie PP zawiesiła działalność po raz drugi (grudzień 2007), po czym znów wróciła?
– Powrót PP był odbiciem się od SNL. Stwierdziliśmy z Grabażem, że chyba jednak chcemy pograć trochę ostrzej. Taka chęć naturalna w człowieku – ponaparzamy trochę. Strachy to są Strachy – trochę lżejsza sprawa. Fajnie poszło i fajnie idzie do tej pory, nie zapeszając.
Maniek Nalepa na płytach PP nie jest wymieniany jako członek zespołu, nie brał udziału w nagrywaniu płyty, ale jest w składzie koncertowym grupy. Jaki jest jego status?
– Od początku był muzykiem dogrywającym, jak jeszcze nie było Załęsa (Piotr Załęski), przed poprzednią płytą. Maniek płyt pidżamowych z nami nie nagrywa, ale jest na scenie, bo fajnie się komponuje i potrafi grać. Dlatego stwierdziliśmy, że mimo iż go nie ma na płycie, to na koncertach będzie grał. Trzecia gitara to fajna rzecz. Jak masz 2 gitarzystów, to muszą wszystko grać, a tutaj jest szansa, że ktoś w pewnym momencie odpuści, nie musi zagrać wszystkiego, dzięki temu można się bawić przestrzenią.
W planach macie nową płytę SNL? Dotąd było cyklicznie.
– A nie wiem. Myślę, że szybciej pojawi się nowa płyta PP. Jest ciśnienie, żeby coś takiego zrobić. Może to jest czas dla nas.
A skąd się u Ciebie wzięły kolorowe koszule?
– Tak sobie w pewnym momencie wymyśliłem. Taka zabawa sceniczna. Przestało mi się chcieć grać w t-shirtach, Na co dzień rzadko chodzę w koszulach. A koszule mają to do siebie, że nie cisną mnie w gardło, są rozpięte, fajne, przewiewne.
Dzięki za rozmowę!
Rozmawiał,
dopisywał w nawiasach oraz fotografował:
Wojciech Grzesik
MS 8/2024, 26 września 2024