„Ważne, żeby ludzie przeżywali jakąś wartość”
Z wybitnym aktorem Wojciechem Pszoniakiem rozmawiają Marlena Hess i Jacek Sulewski
W dniu 2 marca br. w Ośrodku Kultury „Arsus” widzowie mogli obejrzeć monodram autorstwa belgijskiego dramaturga Jeana Pierre’a Dopagne’a pt. „Belfer” w reżyserii Michała Kwiecińskiego w mistrzowskim wykonaniu Wojciecha Pszoniaka. Po spektaklu udało nam się przeprowadzić krótki wywiad z artystą. Rozmawialiśmy m.in. o kondycji współczesnego teatru, przywiązaniu do Francji oraz o osobistych doświadczeniach aktora w roli belfra.
Jak Pan widzi teatr dzisiaj, a teatr 30 lat temu?
– To się bardzo popsuło… Przyznam szczerze, że właśnie w Polsce to się popsuło. We Francji czy w Anglii – nie. Kiedyś była prawdziwa publiczność teatralna. Teraz też taka istnieje, ale jest w mniejszości, a większość zachowuje się tak, jakby siedziała przed telewizorem, przed każdym spektaklem trzeba przypominać o wyłączaniu telefonów… Niekiedy publiczność jest wspaniała, a niekiedy straszna, np. gdy widzowie kaszlą niedyskretnie (delikatnie mówiąc), przeszkadzają… Publiczność podczas dzisiejszego występu wspaniale reagowała. Ale nie zawsze tak jest.
A co Pan myśli o współczesnym teatrze objazdowym? Obecnie takie teatry tworzą często bardzo popularne osoby…
– Widzę nieraz takie teatry. Nawet dziś widziałem tutaj jeden plakat i myślę sobie, że taki teatr nie może przynieść publiczności niczego dobrego. W takich występach często nie ma klasy, to jest chałtura, a grający niczego wartościowego nie przekażą. Duże znaczenie ma więc jakość, poziom gry aktorów. Ośrodki kultury powinny brać to pod uwagę, bo reagują pod tym względem bardzo różnie – do niektórych są wpuszczani wszyscy. Ale są też ośrodki, które nie zgadzają się na takie występy. To jest bardzo ważne, bo tutaj trzeba zacząć właśnie od dołu. Tutaj wychowujemy ludzi, uczymy ich dobrego smaku. Niedoświadczonemu widzowi trzeba pomóc, a nie pojawiać się z byle czym. Ja nie przyjeżdżam tutaj, żeby zarobić, przecież nie kupię po tym występie porsche. Przyjeżdżam, bo uważam, że ważne jest, żeby ludzie przeżywali jakąś wartość. Jest bardzo dużo inteligentnych ludzi w Polsce. Słucham Radia Dwójki – słyszę, jak ludzie tam reagują. Dużo czytają, wiedzą wszystko…
Chciałabym teraz zapytać o Pana doświadczenia z Francją. Przeprowadził się Pan do Paryża w 1977 roku. Nadal tam Pan mieszka. Jak Pan postrzega widownię polską i francuską? Czy są między nami jakieś różnice?
– Mieszkam we Francji, ale często bywam w Polsce, bo tutaj gram i uczę. Widownia jest wszędzie taka sama – dobra lub zła, mądra lub głupia, inteligentna albo nieinteligentna. Nie ma jakiejś specyficznej, francuskiej widowni. Pewnie jakaś różnica występuje, ale nie jest to różnica zasadnicza. To ciągle ten sam krąg kulturowy, a nie Japonia czy Chiny. We Francji na pewno publiczność jest inteligentna. U nas istnieje, niestety, straszna skaza telewizji, która powoduje degradację publiczności. Francuzi chodzą do teatru masowo, czytają książki. Polacy książek nie czytają – mamy najniższy wskaźnik czytelnictwa w Europie. Choćby Słowacy czy Czesi mają znacznie wyższy. W Polsce ludzie chodzą do teatru albo nie chodzą, bywa różnie. Statystycznie – wolą oglądać telewizję. A ja nie jestem aktorem telewizyjnym czy serialowym. Na moje spektakle przychodzą ludzie, którzy mniej więcej się orientują, czego mogą się spodziewać.
Który kraj – Polskę czy Francję – postrzega Pan obecnie jako swój dom?
– Mieszkam w Paryżu. To jest moje miasto. Jestem obywatelem francuskim, ponad 40 lat żyję we Francji. Ale wciąż jestem też Polakiem.
Czy gdy przyjeżdża Pan do Polski to znajduje Pan tutaj jakieś „swoje miejsca”?
– Ja jestem lwowiak. Straciłem wszystko, dlatego to chyba Paryż jest dla mnie takim moim domem, moim Lwowem. Ale w Polsce kocham Śląsk. Gdy przyjechaliśmy ze Lwowa, wychowywałem się na Śląsku. Wciąż mam tam takie „moje miejsca”. Ważny jest też dla mnie Kraków, gdzie studiowałem, a także Warszawa, w której również mieszkam tyle lat. I tak jeżdżę między tymi dwoma krajami. Ale to właśnie Paryż jest moim miastem.
Zaprezentował nam się Pan dzisiaj w roli belfra. Znakomity występ! Ale na co dzień Pan także jest belfrem – wykłada Pan w warszawskiej PWST. Jak postrzega Pan swoje doświadczenie w zawodzie nauczyciela?
– Tak, nauczam. Jednak takiego doświadczenia jak w dzisiejszym spektaklu nie miałem. Pedagog akademicki ma bowiem do czynienia z inną kategorią słuchaczy. To są wyższe studia. Studenci są różni. Są zdolni, mniej zdolni, jak to zwykle bywa. Ale to jest zupełnie inna półka. Bo to są studia artystyczne, konkurs, zupełnie inny świat.
Wielu ludzi wspomina swoje czasy szkolne z pewną nostalgią, sentymentem, niemal idealizacją – jako najpiękniejszy czas w ich życiu. Jak jest w Pana przypadku?
– Oczywiście miałem swoich ulubionych nauczycieli – w szkole podstawowej, potem w liceum (chodziłem do liceum muzycznego), i tak dalej. Miałem również takich nauczycieli, których pamiętam do dnia dzisiejszego – nauczyciela od języka polskiego, mojego matematyka, historyka… To byli wspaniali nauczyciele.
Zaczynał Pan swoją karierę aktorską w wieku dwudziestu kilku lat. Czy zawsze Pan wiedział, że będzie aktorem? Jaka inna profesja byłaby dla Pana pociągająca?
– Tego się nigdy nie wie od początku. Robiłem różne rzeczy – byłem muzykiem, nauczyłem się gry na skrzypcach, klarnecie. Byłem pilotem szybowcowym, skoczkiem spadochronowym, żeglarzem… To się w pewnym momencie tak jakoś samo ułożyło. Gdyby nie aktorstwo – może faktycznie byłbym pilotem – skończyłem szkołę akrobacji lotniczej. Byłem zdolnym chłopcem, więc mogłem robić różne rzeczy. Może tylko lekarzem bym nie był – prędzej dyrygentem czy muzykiem.
A tak bardziej filozoficznie podchodząc do tego tematu – czym dla Pana jest aktorstwo? Jaka jest Pana definicja aktorstwa?
– Aktorstwo to pewien sposób patrzenia na świat, na człowieka, na wszystko, co go otacza. Malarz – widzi wszędzie kolory, jest na to wyczulony. Kompozytor – słyszy dźwięki. Tak ja – czytam ludzi, ludzie mnie fascynują. W aktorstwie, które mnie interesuje, jest zawsze człowiek.
Czyli aktorstwo to sposób życia, nie tylko wykonywany zawód.
– Tak. Czy ksiądz jest księdzem tylko z zawodu? Jeśli tak, to lepiej do niego nie iść. Tak samo poeta – to nie jest tylko zawód, choć pewnie są też zawodowi poeci. Aktorstwo też może być pewnie traktowane tylko jako zawód, ale takie aktorstwo mnie zupełnie nie interesuje.
Z tego, co usłyszeliśmy wynika, że Pan się bardzo podpisuje pod przesłaniem z „Belfra”, Pana dzisiejszego spektaklu.
– Jak najbardziej…
Dziękujemy za rozmowę.
MS Nr 5, 15 marca 2018
WOJCIECH PSZONIAK (ur. 2 maja 1942 r. we Lwowie) to wybitny aktor teatralny i filmowy. Choć w 1977 roku zamieszkał na stałe w Paryżu, to nie porzucił Polski, przyjeżdża tu regularnie – uczy na warszawskiej PWST oraz występuje na deskach wielu polskich teatrów. Na jego imponujących rozmiarów filmografię składają się liczne – wielkie i niezapomniane role. Niejednokrotnie grywał u Andrzeja Wajdy: rola Dziennikarza i Stańczyka w Weselu (1972), Moryca w Ziemi obiecanej (1974), Robespierre’a w Dantonie (1983) oraz tytułowa rola w Korczaku (1990). Występował na scenach Starego Teatru w Krakowie oraz Teatru Narodowego i Teatru Powszechnego w Warszawie. Zagrał m.in. w przedstawieniach: Klątwa Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego (1970), Miłość i gniew Johna Osborne’a w reż. Zygmunta Hübnera (1973), Śmieszny staruszek Tadeusza Różewicza w reż. Stanisława Różewicza (1997) oraz w wyreżyserowanym przez siebie Dożywociu Aleksandra Fredry (2001). W monodramie Belfer Wojciech Pszoniak gra rozkochanego w literaturze nauczyciela licealnego, zmagającego się z niechętną, nieszanującą żadnych autorytetów młodzieżą. To spektakl z jednej strony bardzo zabawny, pełen lekkości i humoru, z drugiej zaś budzący w widzach niepokój, a momentami wręcz przerażenie. Spektakl stawia wiele pytań, nie ograniczając się przy tym wyłącznie do scenerii szkolnej. Skłania odbiorców do bardziej dogłębnej refleksji, do przyjrzenia się bliżej nie tylko rzeczywistości, w jakiej żyjemy, ale także – a może przede wszystkim – nam samym.
Nie żyje Wojciech Pszoniak
Z wielkim żalem zawiadamiamy, że 19 października 2020 r. zmarł Wojciech Pszoniak.
Jeden z największych polskich aktorów teatralnych i filmowych odszedł w wieku 78 lat. Smutną informację o śmierci aktora potwierdziła jego menedżerka, Justyna Niegierysz.
Był jednym z najważniejszych i najbardziej docenianych mistrzów polskiego kina i teatru. Miał w swoim dorobku wiele znakomitych kreacji aktorskich, m.in. rolę Moryca Welta w „Ziemi obiecanej” wyreżyserowanej przez Andrzeja Wajdę. Wystąpił także w wielu innych klasykach takich jak „Wesele”, „Danton” i „Korczak” Andrzeja Wajdy czy „Austeria” Jerzego Kawalerowicza.
Redakcji „Mocnych Stron” udało się go poznać osobiście. 2 marca 2018 r. w Ośrodku Kultury „Arsus” Wojciech Pszoniak wystąpił w monodramie pt. „Belfer” w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Po spektaklu przeprowadziliśmy z artystą niezwykle interesujący wywiad. Wojciech Pszoniak opowiedział nam wtedy m.in. o tym, jak postrzega kondycję współczesnego teatru, mówił o swoim przywiązaniu do Francji oraz o osobistych doświadczeniach w roli „belfra”.
Wyjaśniał, w jaki sposób postrzega aktorstwo.
– Jest to pewien sposób patrzenia na świat, na człowieka, na wszystko, co go otacza… – mówił.
– Malarz – widzi wszędzie kolory, jest na to wyczulony. Kompozytor – słyszy dźwięki. Tak ja – czytam ludzi, ludzie mnie fascynują.
W aktorstwie, które mnie interesuje, jest zawsze człowiek…
Żegnamy Wielkiego Artystę z ogromnym smutkiem.
MS 19/2020, 22 października 2020