W dwa ognie z Krzysztofem Grabowskim – muzyczne spotkanie w bibliotece
„Dezerter. Poroniona generacja” i „Przyjeżdżajcie, będzie super!” to tytuły książek, których autorem jest Krzysztof Grabowski – artysta kojarzony z grą na perkusji w punkowym zespole Dezerter i tekstami, które pisze dla grupy od początku jej istnienia, czyli od maja 1981 r. Zespół założyło trzech uczniów Technikum Elektronicznego mieszczącego się przy ul. gen. Zajączka. Oprócz gościa dzisiejszego spotkania, byli to Robert „Robal” Matera i Dariusz „Stepa” Stepnowski. Dwaj pierwsi grają w zespole do dziś, Zaczynali jako SS-20 (oznaczenie radzieckiego pocisku rakietowego dalekiego zasięgu) i pod tą nazwą zostali laureatami Mokotowskiej Młodzieżowej Jesieni Muzycznej, w listopadzie 1981 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaczęli mieć problemy z graniem koncertów, dlatego też zmienili nazwę na Dezerter. W 2021 r. ukazała się ich ostatnia płyta z premierowym materiałem – „Kłamstwo to nowa prawda”. Dużo grają, mają swoją publiczność, w grudniu, jak co roku, zagrają w warszawskiej Proximie.
Spotkanie zgromadziło sporą liczbę osób, którzy nie tylko słuchali, ale i aktywnie włączali się do rozmowy. W tle – dekoracja – okładki płyt winylowych, ulotki zapowiadające koncerty, zdjęcia i pokaz slajdów. Rozpoczęli tradycyjnie gospodarze i pomysłodawcy cyklu „W dwa ognie o muzyce”– Kamil Dąbrowski i Michał Gliszczyński. Rzucali piłką z pytaniami, a po godzinie trafiła ona w ręce publiczności i tych rzutów trochę było – na kolejną godzinę. Poruszano sporo tematów.
Pisanie tekstów
– Pierwsze próbki pisania, niezwiązane z muzyką, były jeszcze przed powstaniem zespołu. Jak się pojawił zespół, to wraz z nim pomysł, że będę pisał. Tylko jak się ma lat naście, to nie jest takie proste. Nie wiedziałem, od czego zacząć, więc zapisywałem zeszyt za zeszytem, żeby się wprawić i nauczyć. Większość wędrowała do kosza. Pisanie tekstu jest inne od pisania wierszy. Wiersze nie muszą być rytmiczne, nie muszą się rymować, mają więcej możliwości. A tekst powinien dać się wpasować w muzykę. Żeby to opanować, trzeba było poćwiczyć. To było spontaniczne i przyjemne. Po szkole, zamiast odrabiać lekcje – pisałem.
Nazwa SS-20
Nazwa SS-20 nie była wygodna dla ówczesnych władz. Czy spotkały was za nią jakieś reperkusje? – Jedyną było to, że nie mogliśmy jej używać. W PRL-u doskonale funkcjonowały zakazy i nakazy, ale jeszcze lepiej takie niepisane. Jeden sekretarz, czy kierownik, mówi drugiemu: – Podobno oni nie mogą grać. Jeśli podobno – to wiadomo było na bank, że nikt nie będzie chciał ryzykować kariery zawodowej dla jakiś małolatów nie wiadomo skąd.
Pierwszy raz na scenie
– Mokotowska Młodzieżowa Jesień Muzyczna, Dom Kultury przy ul. Łowickiej. To był straszny stres, bo po raz pierwszy w życiu widzieliśmy normalny sprzęt na scenie. Perkusję, która się nie rozpadała, wzmacniacze, których chłopaki nie potrafili okiełznać – nie wiadomo było, która gałka jest do czego. Do tego byli ludzie i było jury, a w nim, m.in. Aleksander Bardini, Agnieszka Osiecka, Marek Wiernik. Dla nas to był od razu skok na głęboką wodę. Każdy wykonawca mógł zagrać po 3 utwory. Nasze trwały po 1,5 minuty, więc pojawił się pomysł, że zagramy, ile się da. Zgonili na po 6-ciu. Dostaliśmy wyróżnienie.
Marek Wiernik
Wymieniony wcześniej redaktor Marek Wiernik pomógł muzykom na początku ich drogi. – Ważna postać na pierwszym etapie. Był w jury na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, jako pierwszy napisał o nas artykuł w gazecie i wymienił nazwę SS-20, której dziennikarze bali się pisać. Byliśmy wtedy w 3 klasie technikum, i pamiętam, jak kupiłem tę gazetę – „Słowo Powszechne”, w sklepiku szkolnym – „O!, o Grabowskim i Materze piszą”. Bardzo nam pomógł. Namówił Marka Proniewicza, ówczesnego szefa Tonpressu do spraw repertuaru, na nagranie singla. Ten podjął ryzyko, zorganizował przegląd zespołów młodzieżowych, żeby Dezerter, Śmierć Kliniczna, Klaus Mitffoch i Deuter, jako laureaci, mogli zrobić nagrania. Single zostały wydane.
1984 r. – koncert w Jarocinie
Zespół kilkakrotnie wystąpił na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie, pierwszy raz w 1982 r. Do legendy przeszedł ich koncert w roku 1984. – W Jarocinie zespoły i publiczność były ostatnimi rzeczami na liście ważnych spraw. Najpierw był organizator, właściciel sprzętu, potem obsługa i bramka. Dodatkowo byliśmy zespołem amatorskim, więc nikt się z nami nie liczył. To był nasz trzeci Jarocin. Byliśmy zespołem zbuntowanym, buńczucznym, jak coś nam się nie podobało, to mówiliśmy o tym. Publiczność bawiła się w kurzu, więc poprosiliśmy strażaków o polanie klepiska przed sceną wodą. Próbowano nam ten pomysł wyperswadować i, od słowa do słowa, wyłączono nam mikrofony. Publiczność, a było wtedy ok. 15 tys. osób, widziała, że jesteśmy po jej stronie, chcemy coś dla nich, i oddała nam to w dwójnasób swoją energią. Zagraliśmy i koncert naprawdę był niesamowity, będę go pamiętał do końca życia.
[Skrócony zapis występu ukazał się w połowie lat 80-tych, na kasecie magnetofonowej wydanej przez sam zespół. Cały koncert ukazał się na CD w 2011 r., nakładem Mystic Production].
Festiwal w Jarocinie
Po awanturze z organizatorami, zespół nie był zapraszany do Jarocina, póki nie zmieniło się jego szefostwo. Wrócił po trzech latach, w 1987 r. Ogromna zadyma w roku 1994 na kilkanaście lat „zamknęła” imprezę. Jakie były wasze odczucia? – Dla mnie ten Jarocin skończył się pod koniec lat 80. Kiedy graliśmy tam w 1987, czułem drastyczną zmianę klimatu w stosunku do ‘84. Na bramce stali skinheadzi z Poznania, przeczesywali wszystkich punków, zabierali im kurtki, pasy, pieszczochy. Widać było, że to jest chamówa na maksa. Strasznie mi się nie podobało. Potem pojechałem tam jeszcze raz i klimat festiwalu nie przypominał tego z początku lat 80-tych. Położyłem na nim krzyżyk. Nie mój klimat, nie mój festiwal, to nie są zespoły, które chciałbym obejrzeć i sobie odpuściłem. Na początku lat 90-tych dostaliśmy propozycję zagrania, ale jak zobaczyliśmy, że sponsorem głównym jest Marlboro, to mówię – Będą z tego same problemy. Na festiwal, który ludzie uważają za swój, próbowano wprowadzić jakiś obcy, czysto finansowy, element. To zapowiadało zadymę. No i wykrakałem. Rozpadło się. Nie miałem poczucia, że czegoś mi szkoda. Szkoda mi było, że nie zagraliśmy w ‘85, bo czułem, że byśmy naprawdę zamietli do cna. A ponieważ to się nie stało, a wydarzyło dopiero 3 lata później, to wygasły we mnie oczekiwania, że coś z tego by wynikło.
Bez grania w Polsce
Pod koniec lat 80. Dezerter przez kilkanaście miesięcy nie grał koncertów w Polsce. – Nie chcieliśmy narażać publiczności i siebie na przemoc, która rozprzestrzeniała się od jakiegoś czasu i wciąż narastała, na skutek bezkarności skinheadów, którzy atakowali koncerty. Było takie podejrzenie, że są oni w jakiś sposób sterowani przez SB, która miała wtedy na głowie „Solidarność”, do rozbijania koncertów. Zespołów było coraz więcej, stawały się odważniejsze, coraz liczniejsza publiczność przychodziła na koncerty. Wyrosło takie podziemie artystyczno-społeczno-muzyczno-polityczne, nad którym SB nie panowało. Przypuszczam, nie tylko ja, że jedynym sposobem było rozbicie tego poprzez przemoc. Po ostatniej akcji, jakiej wtedy doświadczyliśmy, kiedy skinheadzi rzucali butelkami na koncercie, a po – ludzie bali się wyjść z klubu, żeby nie zostać napadniętym, uznaliśmy, że to jest niebezpieczne dla wszystkich. Dopóki to się nie uspokoi, albo nie wymyślimy sposobu, jak organizować koncerty, to nie będziemy ryzykować, szczególnie, że odpowiadaliśmy za tych ludzi. I wpadliśmy na sposób. Wspólnie z QQRYQ (najpierw fanzin, potem także wydawnictwo prowadzone przez Piotra „Pietię” Wierzbickiego) zrodziła się inicjatywa, by organizować koncerty zaproszeniowe (zaproszenie umożliwiało zakup biletu). Rozdajemy zaproszenia znajomym ufając, że ci dadzą swoim znajomym. Pierwszy taki koncert odbył się w 1989 r. w Hybrydach. Zagraliśmy w niedzielę o 12.00, żeby była absolutna pewność, że nie będzie żadnych dymów. To zadziałało, ten koncert się udał. Potem inni zaczęli robić podobnie i w ten sposób udało się to opanować.
Klub Hybrydy
W latach 80-tych zespół trafił do klubu Hybrydy, mekki kultury undergroundowej. Tu miały próby: Kult, T.Love Alternative, Izrael, Kultura, Deuter, Armia, Immanuel, Zgoda… – W 1984 r. straciliśmy miejsce w Dziekance i przyszło nam do głowy, żeby spróbować w Hybrydach, bo podobno tam są zespoły. Poprosiliśmy Sławka Rogowskiego (szefa klubu), by nas wpuścił, abyśmy mogli przygotować się do Jarocina’84. I zostaliśmy tam na 12 lat, z małą przerwą. Czas w Hybrydach wspominam bardzo dobrze. To była fajna rzecz. Jak się przychodziło do klubu, to przy stolikach siedzieli znajomi. I zanim się zaczęło próbę, to były godziny gadania z tym czy tamtym. Te spotkania, rozmowy z kolegami, to się odbywało w ciągu dnia, odwrotnie do tendencji światowych. Underground spotykał się rano, a wieczorami były dyskoteki. Bardzo fajny czas i świetnie go wspominam. Bardzo mi brakuje takiego miejsca w Warszawie.
Koniec grania
Czy zdarzają się myśli o zaprzestaniu grania? – Musiałaby chyba jakaś rakieta spaść na Warszawę. Nie biorę pod uwagę tego, że nagle miałoby to się skończyć. Dopóki zdrowie pozwala, to trzeba grać.
W Polsce i na świecie
Jak zespół Dezerter widzi obecną sytuację w Polsce i na świecie? – Nie mamy jakiegoś biura politycznego, które by ustalało wspólne stanowisko. Dogadujemy się na tej zasadzie, że ja przynoszę teksty i albo są one zaakceptowane przez wszystkich, albo przez nikogo. Nie ma demokracji w Dezerterze…
Pytania pochodzą od prowadzących i uczestników spotkania, odpowiadał Krzysztof Grabowski.
Spotkanie odbyło się 6 listopada 2024 r. w Oddziale „Czechowice” Biblioteki Publicznej w Dzielnicy Ursus. Kolejne spotkanie z cyklu „W dwa ognie o muzyce” zaplanowano na środę, 11 grudnia br. w Fili Niedźwiadek. Kamil Dąbrowski i Michał Gliszczyński zaprosili Anję Orthodox – z zespołu Closterkeller. Początek o godz. 18.00. Organizatorzy zapraszają.
Notował, dopisywał i fotografował Wojciech Grzesik
MS 10/2024, 28 listopada 2024