KulturaURSUS

Grunge – muzyka ze sceny Seattle

17 kwietnia w Oddziale Czechowice Biblioteki Publicznej w Ursusie odbyło się spotkanie z Piotrem Jagielskim – dziennikarzem, autorem książek „Bird żyje”, „Legia mistrzów”, „Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie” oraz „Grunge. Bękarty z Seattle”. Tematem rozmowy była ostatnia z nich, wydana pod koniec ubiegłego roku przez Wydawnictwo Czarne. W tym roku kalendarzowym było to już trzecie, zorganizowane w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, wydarzenie muzyczne, w czym zasługa pracowników biblioteki – Kamila Dąbrowskiego i Michała Gliszczyńskiego. Ich pasja do muzyki przekłada się na merytoryczny poziom spotkań, a rozmowie towarzyszą slajdy związane z tematem, przed i po – muzyka, a ostatnio płyty winylowe prezentujące dokonania wykonawców ze sceny Seattle.

Seattle

Seattle – największe miasto w stanie Waszyngton, w północno – zachodniej części USA, najczęściej utożsamiane było z tartakami, fabryką Boeinga i deszczem, dzisiaj to miasto kojarzy się też z Microsoftem, Starbucksem, wytwórnią Sub Pop i muzyką grunge.

– Seattle w latach 80-tych było innym miejscem od tego, które znamy dzisiaj – bezrobocie, upadające tartaki, kryzys w Boeingu. Za bezrobociem szedł alkoholizm, przemoc, pojawienie się innych używek, brak perspektyw – mówi Piotr Jagielski.

Szara przygnębiająca rzeczywistość pogodowa i fakt, że Seattle było przysłowiowym końcem świata, bliżej stąd było do Kanady niż do największych amerykańskich ośrodków życia kulturalnego. Największe kapele muzyczne niechętnie przyjeżdżały tutaj, bo im się to po prostu nie opłacało. Kapele w Seattle powstawały już w latach 60-tych i 70-tych. Działały lokalnie, jeśli ktoś marzył o ogólnokrajowej sławie, wyjeżdżał do większego miasta, jak Jimi Hendrix czy Duff McKagan, który dołączył do Guns’n’Roses. W tych okolicznościach młodzi ludzie z Seattle i rozrzuconych wokół niego małych miasteczek, aby zrobić coś z czasem, m.in. zakładali zespoły. Jedni grali dla żartu, inni na serio. Coś w tym jest, że szara, przygnębiająca rzeczywistość, niesprzyjające okoliczności, nie pierwszy i nie ostatni raz, okazują się sprzyjające do powstawania spontanicznie, oddolnie, jakieś żywej fajnej kultury, niezorientowanej na zysk, sławę, sukces, tylko na wyrażenie stanu ducha.

31 października 1991 r.

Tego dnia zespoły Nirvana i Mudhoney zagrały koncert w Paramount Theatre w Seattle. Pierwszy z nich promował wydaną 20 września płytę „Nevermind”, nagrany już nie dla wytwórni Sub Pop, ale dla Geffen Records, jednej z największych potentatów na rynku muzycznym. W 1989r. ,kiedy Nirvana, Soundgarden i Alice in Chains wydały już swoje pierwsze płyty i podpisały umowy z dużymi firmami spoza Seattle, miasto urosło do statusu ośrodka kultury kojarzonego w USA i wydawało się to sukcesem. Ale kiedy Nirvana wydała „Nevermind” – to dopiero była eksplozja, na Seattle zwrócił uwagę świat. Liczono, że płyta sprzeda się w nakładzie 40 tys. egzemplarzy – tyle wynosił pierwszy nakład. 31 października sprzedano już 300 tys., a potem wyniki sprzedaży liczono w milionach.

– Mega eksplozja, której rozmiary dramatycznie przekroczyły wszelkie oczekiwania. Doprowadziło to z jednej strony do sukcesu, z drugiej okazał się on śmiertelnym zagrożeniem. Okazało się, że spełnienie szczenięcych marzeń o zaszczytach, o tym, że można zarabiać na życie grając muzykę z kumplami – okazało się , że nic gorszego nie mogło ich spotkać.

Niegotowi na sukces

Ci ludzie nie byli na to przygotowani – na kontrakty, zobowiązania…

– Czy ktokolwiek jest przygotowany, aby być rzecznikiem ludzi, których nigdy nie poznał? Mało kto jest stworzony, by być idolem całego świata. Kurt Cobain na pewno nie był. Zespół trzech kumpli, którzy jeździli na koncerty furgonetką i grali w małych klubach, nagle zamienił się w przedsiębiorstwo – korporację zatrudniająca kilkaset osób, których dobrobyt zależy od tego, czy zespól nagra nową płytę i pojedzie w trasę koncertową. Ta przyjacielska przygoda w przypadku Nirvany zaczęła się wytracać aż zanikła zupełnie. Kumple przestawali ze sobą rozmawiać – co jest chyba najsmutniejsze w tej opowieści [5 kwietnia 1994 r. Cobain popełnił samobójstwo].

Mudhoney

Zupełnie inaczej potoczyły się losy drugiego z występujących wtedy w Paramount Theatre zespołu, czyli Mudhoney.

– To kapela, która może nie dostąpiła tych zaszczytów, co koledzy. Ominęła ich sława i bogactwo, ale zachowali przyjaźń, wszyscy żyją, nadal działają, mają ochotę, by się spotykać, nagrywać płyty, grać koncerty – nie zamienili się w firmę [20 września br. zespół ma zagrać w warszawskiej Proximie], dlatego starałem się opowiedzieć o grunge od ich strony. Kiedy pracowałem nad książką, wszyscy mówili, że najbardziej seattle’owską z seatlle’owskich kapel jest Mudhoney. Poza nimi chyba tylko Pearl Jam gra w stałym składzie, to chyba jedyne zespoły z tego kręgu, które ominęły tragedie, pozostałe są nimi naznaczone. W książce dużo opieram się na opowieściach Marka Arma [wokalista i gitarzysta Mudhoney]. Ciężko mi uwierzyć, kiedy z nim rozmawiam, że ma 60 lat. Dla mnie to nadal rozwydrzony nastolatek, chudy, w koszulce z napisem „Loser”(przegrany), po którym widać, że granie sprawia mu radość. Założył z kumplami kapelę, by nagrać przynajmniej jedną piosenkę, którą kiedyś będą mogli wnukom pokazać.

Marzenia a rzeczywistość

– Rzeczywistość trochę weryfikuje marzycielskie idealistyczne założenia – większość wykonawców nie była w stanie połączyć ze sobą dwóch sprzecznych światów. Mudhoney i Pearl Jam wyszły z tego grungowego zamieszania obronną ręką, Pearl Jam prawdopodobnie poradził z tym sobie najlepiej. Na pewnym etapie zorientowali się, ze to oni rozdają karty, to od nich zależy co robią – czy zespół istnieje, kiedy nagrywa i jedzie w trasę. Zaczęli dyktować warunki w tej grze – przestali nagrywać teledyski, przez wiele lat nie udzielali wywiadów, dbają o fanów [mnóstwo wydawanych przez zespół bootlegów z koncertów].

Sukces i wstyd

– Muzycy Nirvany wstydzili się płyty „Nevermind”, nie tylko jej sukcesu, ale i brzmienia. Była dla nich zbyt gładka i przeprodukowana. Stała się dla zespołu przekleństwem, podkopywała jej punkowy rodowód. Za to wytwórnia oczekiwała powtórzenia formuły i sukcesu – nagrywanie kolejnej – „In Utero” zamieniło się w wielką wojnę pomiędzy producentem i zespołem a wytwórnią. Cobain, dla którego główną inspiracją był wtedy zespół Pixies, chciał, by nagrania przypominały jego brzmienie. Stanęło po stronie wydawcy – album nie przypomina pierwowzoru.

Gorzki smak sukcesu

– Scena Seattle, coś, co zrodziło się spontanicznie i oddolnie zostało przejęte, przerobione i wyplute przez wielki przemysł. Po sukcesie Nirvany cały muzyczny biznes garnął się, by podpisać kontrakt z zespołem z Seattle, co miało zapewnić sukces. Grunge stało się pojemnym komercyjnym terminem. Wrzucano do tego worka kapele spoza Seattle, np. Stone Temple Pilots, Smashing Pumpkins czy Radiohead. Próbowano sprzedawać nie tylko muzykę ale i styl bycia – flanelowe koszule, przetarte spodnie, trampki i glany. Sprzedawano bunt: mniej oficjalny ubiór – antymoda, stał się modą. Boom trwał, aż do śmierci Cobaina, w 1994r., która wszystko odmieniła. Nikt już nie chciał mieć nic wspólnego z czymś tak tragicznym. Zaczęto kombinować, jak się tych seattlowskich kapel pozbyć.

Skąd pomysł na książkę?

– Dla mnie to było bardzo miłe zlecenie, które z dużą chęcią przyjąłem, Pojawiło się po wydaniu książki o jazzie. Grunge to dla mnie muzyka licealnej młodości, którą nieudolnie usiłowałem grać z zespołem, To był zły zespół. Jedyne, co mieliśmy do powiedzenia, to to, że lubimy Pearl Jam, Alice in Chains i Soundgarden, nic poza tym. To była moja muzyka rockowa, którą mogłem pokazać ojcu [ojcem Piotra Jagielskiego jest Wojciech Jagielski – ceniony reportażysta]. U nas w domu rozbrzmiewała klasyka rockowa lat 60-tych: Dylan, Stonesi, Hendrix. Grunge mogłem dołożyć od siebie do wspólnej płytoteki. Z ojcem i młodszym bratem wspólnie chodziliśmy na koncerty Pearl Jam, Alice in Chains, Mudhoney. To była okazja do zadośćuczynienia niespełnionym marzeniom. Skoro nie udało się grać, to mogłem, o tym napisać, porozmawiać telefonicznie lub poprzez Zoom z dawnymi idolam. Ta historia wydawała mi się zaszwe bardzo atrakcyjna, pociągająca, ale smutna – o tym, jak muzyka i nastoletnie marzenia konfrontują się z rzeczywistością rynkową. Ta historia była już parokrotnie opisywana, nawet i na polskim rynku, ale od strony Nirvany, Cobaina czy Pearl Jam Natomiast perspektywa drugiego rzędu wydała mi się ciekawsza – stąd widać więcej i lepiej.

Nawiązywanie kontaktów

– Miałem szczęście spotkać życzliwych ludzi. Zależało mi, żeby się nie opierać wyłącznie na dostępnych źródłach, których jest dużo (książki, artykuły, filmy). Miałem wsparcie pana Artura Rojka (kiedyś wokalista i gitarzysta Myslovitz, obecnie występuje pod własnym nazwiskiem). Z OFF Festiwalu, który organizuje od lat, znał Bruce’a Pavitta i Jonathana Ponemana – założycieli wytwórni Sub Pop. Dzięki Jego pomocy i wstawiennictwu udało się nawiązać kontakt z drugim z nich, poprzez niego z Kimem Thayilem z zespołu Soundgarden. Z Markiem Armem spotkałem się kilkakrotnie, pierwszy raz rozmawialiśmy po koncercie Mudhoney w Stodole. Dave’a Abruzzesse – perkusistę Pearl Jam w latach znalazłem na Facebooku. Na adres Gary’ego Lee Conner’a (Screaming Trees) trafiłem na Bandcampie. Nie z każdym udało się skontaktować. Miałem określony czas na napisanie książki, a szukanie niektórych kontaktów wymagało dłuższej drogi. Przy pisaniu takiej książki, której bohaterów mogłoby być bez liku, największą trudnością jest brutalny wybór faktów i historii, które się porusza oraz wybór bohaterów. Np. Kevin Wood nie dostąpił sukcesu, ale porażki, a ta z literackiego punktu widzenia jest ciekawsza niż sukces. Ponieważ przeżywałem tę muzykę, chciałoby się napisać wszystko. Dobrze, że ma się edytorów i redaktorów.

Kolejne plany

– Nie potrafię opowiadać o książkach, które próbuję napisać. Ale tematem, który mnie ostatnio zajął jest rock’n’roll w odsłonie z lat 50-tych, z katastrofą lotniczą z roku 1959, w której zginęli Ritchie Valens, Buddy Holly i Jilles Perry Richardson. Pomysł jest, ale nie każdy projekt, w który chciałoby się zaangażować, da się zamknąć. Zobaczymy.

Spotkanie zostało sfinansowane przez Instytut Książki.

Spisywał, dopisywał i fotografował: Wojciech Grzesik

MS 5/2024, 23 maja 2024